poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Rozdział II "Podróż do świata magii"

Rozdział ten chciałem zadedykować mojemu pierwszemu czytelnikowi/pierwszej czytelniczce- TheFallen, a także Kubie, Monice i Mateuszowi, którzy też mnie czytają. Chciałbym też poinformować, że opowiadanie posiada swój fanpage na Facebooku (https://www.facebook.com/dlawiekszegodobra), dzięki któremu też można być na bieżąco :)

                Tej nocy Gellert spał bardzo mocno. Zupełnie jakby to była najlepsza noc z jego życiu. No bo była… A przynajmniej z dotychczasowych, które przeżył… Jest czarodziejem i opuści sierociniec, uda się do świata, w którym wszyscy będą go rozumieć i nie będzie musiał się niczego bać! Ze snu wyrwał Gellerta dzwoneczek wyczarowany przez Vladimira. Gellert obudził się, przeciągnął, przetarł oczy i usiadł na łóżku. Pod ścianą, na bujanym krześle (które nie wiadomo skąd się tutaj wzięło) siedział Vladimir i czytał gazetę, której nagłówek głosił Prorok codzienny. Ale to nie sama gazeta była tym, co najbardziej zdumiało Gellerta. Wielka fotografia na pierwszej stronie przedstawiała mężczyznę śmiejącego się i obracającego w rękach gęsie pióro. Ale…jak to możliwe? Fotografie się ruszają? Gellert jeszcze raz przetarł oczy, tym razem ze zdumienia, lecz i tym razem zobaczył dokładnie to samo. Nie mogło być mowy o pomyłce. To zapewne kolejny obiekt ze świata czarodziejów. Uśmiechnął się. Vladimir wynurzył czoło zza gazety i spojrzał na gapiącego się na fotografię Gellerta.

-Dzień dobry, Gellercie. Jak ci się spało?- zapytał Vladimir, zwijając gazetę w rulonik i chowając ją do wewnętrznej kieszeni swojego płaszcza.
-Witaj, Vladimirze. A spałem… dobrze i spokojnie jak nigdy…- odpowiedział Gellert, dopiero teraz zastanawiając się nad tym, że świetnie się wyspał, nawet nie odczuwał tego jak niewygodna była jego stara prycza. Vladimir najwidoczniej to zauważył, bo uśmiechnął się szeroko i odparł:
-Naleśniki, które ci wczoraj dałem były nasycone Eliksirem Słodkiego Snu.

A zatem to znowu robota magii… Gellert nie wiedział dlaczego, ale każdy kontakt z czarami wywoływał u niego błogość, z każdym takim przeżyciem czuł, że teraz już w pełni należy do nowego świata, że ten stary świat pozamagiczny, który przyniósł mu tyle smutku, bólu i cierpienia znika już z jego życia i wiedział jedno- cokolwiek miałoby się w jego życiu wydarzyć, on nie chce mieć już nic do czynienia z tym światem. Nienawidził go.

-Co teraz zrobimy?- zapytał Gellert ciągle uśmiechającego się do niego Vladimira.
-Teraz się ubierz, a potem wyruszamy. Musimy szybko stąd odejść, zanim cały sierociniec się pobudzi. Weź wszystko, co ci jest potrzebne. Już nigdy tu nie wrócisz, jeśli sam nie wyrazisz takiej woli.

To była właśnie rzecz, jaką Gellert chciał teraz usłyszeć- już nigdy nie będzie musiał tu wracać! Wstał szybko, zdjął z krzesła leżący tam jego mundurek, w który się szybko ubrał, wyjął też z szafki nocnej swoją podróżną torbę, w którą zapakował swój ulubiony scyzoryk z którym nigdy się nie rozstawał, swoje gęsie pióro, papier który chował w szufladzie biurka a także własnoręcznie zrobiony atrament. To było wszystko, co miał.

-Jestem gotowy!- odparł zdecydowanie Gellert.
-Doskonale. Chodź, czeka nas długa droga!

                Wyszli z sierocińca i podążali dalej kamienną uliczką. Podczas podróży, Gellert wypytywał Vladimira o świat czarodziejów. Vladimir opowiadał mu wszystko z tak samo wielkim przejęciem, z jakim Gellert go słuchał. Opowiadał mu o czarach, różdżkach, eliksirach, Ministerstwie Magii, Banku Gringotta, o czarodziejskich grach, o magicznych stworzeniach i roślinach- jednym słowem, o wszystkim. Opowiedział mu też o szkole magii, do której Gellert miał uczęszczać. Nosiła ona nazwę Durmstrang. Był to ponoć stary, założony ponad sześćset lat temu magiczny instytut. Znajdował się w starym, drewnianym zamku otoczonym górami i jeziorami. Vladimir nie chciał jednak zdradzić Gellertowi gdzie to jest, mówiąc że to tajemnica. Gellert nie bardzo rozumiał jak miał się dostać do szkoły, o której położeniu nie miał pojęcia. Wierzył jednak, że kiedy przyjdzie czas, na pewno się tam dostanie… Usłyszał też, że szkoła ta nie jest popularna w Europie. Najwięcej czarodziejskich rodzin wysyła swoje dzieci do jakiejś brytyjskiej szkoły o nazwie Hogwart. Durmstrangu większość czarodziejów się boi, uważają że ta szkoła wychowuje czarnoksiężników.  Vladimir jednak zapewniał Gellerta, że to nieprawda, że to tylko plotki. Durmstrang ma wychować zdolnych i twardych czarodziejów, którzy potrafią się odnaleźć w każdej życiowej sytuacji, a nie wciskać im do głowy takie do niczego nie potrzebne bzdury, jak to się robi w Hogwarcie. Gellert słuchał tego wszystkiego z wielkim zainteresowaniem i nie mógł się doczekać początku roku szkolnego, aż wreszcie nauczy się magii.

                Rozmawiali bardzo długo i Gellert był tak pochłonięty tą rozmową, że nie zwracał nawet uwagi na to, co dzieje się dookoła. Więc kiedy wreszcie skończyli był zaskoczony gdzie się znaleźli. Stali przy ulicy prowadzącej do Budapesztu. Gellert doskonale znał to miasto, bardzo często chodził tu z wycieczką razem z innymi dziećmi z sierocińca. Bardzo lubił tu przychodzić, bo to miasto zawsze żyło. Vladimir poprowadził go drogą prowadzącą na główny rynek, ale tuż przed nim skręcili w boczną uliczkę. Przeszli parę metrów i znaleźli się nad brzegiem Dunaju, a konkretnie w miejscu, gdzie przycumowane były łódki. Swoim gestem Vladimir zaprosił Gellerta aby ten wsiadł do łodzi, po czym odwiązał ją i obaj ruszyli rzeką w kierunku centrum. Dotarli pod Most Łańcuchowy łączący obie części miasta. I wtedy stało się coś dziwnego.

Vladimir podpłynął pod filar mostu i stuknął kilka razy swoją laską w ścianę. Gellert aż wybałuszył oczy ze zdumienia. Ściana nagle stała się przeźroczysta, a przez nią widać było nie miasto, lecz podążającą gdzieś dalej inną rzekę. Wpłynęli tam. Gellert początkowo był tak zdumiony, że dopiero po kilku minutach zwrócił uwagę na fakt, że Vladimir wcale nie wiosłuje, nie niesie ich też żaden prąd, bo podziemna rzeka którą płynęli nie była rwąca, była spokojna, a jednak… płynęli. W końcu zauważyli pojawiające się na końcu tunelu coraz wyraźniejsze światło. Kiedy podziemna rzeka się skończyła, wysiedli z łodzi, a ta sama odpłynęła z powrotem. Znaleźli się chyba w innej części miasta, niedostępnej dla zwykłych ludzi. Chodzili tutaj dziwnie ubrani i dziwnie zachowujący się ludzie. Ubrani byli w peleryny i tiary, kilku miało na ramionach sowy. Gellert zorientował się, że to czarodzieje i znalazł się wreszcie w ich świecie, w swoim świecie.


Vladimir poprowadził go do miejsca, w którym Gellert rozpoznał stajnię. Ale w stajni nie było żadnych koni. Miejsca w których powinny one być były puste, choć rozsypane było siano a wanny z wodą dla koni były napełnione. Na podwórzu znajdowało się mnóstwo różnego rodzaju konnych powozów- od towarowych, przez zwykłe powozy przewożące ludzi, aż do luksusowych karet. Na krześle drzemał sobie pewien mężczyzna, ubrany w portki i kamizelkę, z beretem na głowie i gęstą, siwą brodą. Vladimir podszedł do niego, potrząsnął jego ręką.

niedziela, 30 sierpnia 2015

Rozdział I "Sekret ujawniony"

                Na łóżku w izdebce Gellerta siedział jakiś nieznajomy mężczyzna. Wyglądał bardzo dziwnie. Pomimo tego że temperatura była bliska 25 stopniom miał na sobie płaszcz z niedźwiedziego futra, a na głowie kołpak. Był bardzo chudy, miał trójkątną twarz z głęboko zapadniętymi, czarnymi oczami. Miał długie, kruczoczarne włosy, długie, cienkie wąsy i brodę splecioną w warkocz. W ręku trzymał drewnianą laskę zakończoną złotą kulą, spod której dało się dostrzec lekko wystający ostry koniec. On i Gellert patrzyli sobie w oczy przez kilkanaście sekund, aż w końcu nieznajomy wstał i podszedł bliżej. Dopiero teraz dało się dostrzec, jak bardzo był wysoki. Gellert cały czas stał wryty w ziemię, nie mogąc ruszyć się z przerażenia. W końcu nieznajomy uśmiechnął się i przemówił:

-Witaj, Gellercie.

Głos miał dość ciepły i melodyjny. Uśmiechnął się, co dodało chłopcu otuchy. W końcu i on zebrał w sobie odwagę i odpowiedział:

-Dzień dobry. Kim pan jest i skąd zna pan moje imię?
-Mam na imię Vladimir i chcę z tobą porozmawiać. Usiądź, proszę, i nie bój się.

Gellert usiadł przy swoim biurku i wpatrywał się jak osłupiały w przybysza. Vladimir podszedł do okna i wyjrzał przez nie, tak jakby chciał się upewnić, że nikogo nie ma w pobliżu. Zasłonił zasłony, po czym podszedł do drzwi i stuknął w nie swoją laską, mamrocząc pod nosem jakieś słowa, które Gellert zrozumiał jako Muffliato. Odwrócił się do Gellerta i podszedł do niego, uśmiechając się.

-Masz może ochotę na coś do jedzenia bądź do picia? Wyglądasz bardzo mizernie.- zapytał Vladimir.

Gellert, który po wypadku z nożyczkami nie dostał kolacji, poczuł że wnętrzności skręcają mu się z głodu.

-Tak, poproszę, jeśli pan coś ma.

Vladimir machnął swoją laską w kierunku biurka Gellerta i… stało się coś niezwykłego. Zupełnie z niczego, na biurku pojawił się talerz, a na nim trzy naleśniki polane czekoladą i kilka ciasteczek, a także kieliszek z lodami i szklanka jego ulubionego soku porzeczkowego. Gellertowi szczęka opadła, kiedy to zobaczył.

-Jak pan to zrobił?- spytał oszołomiony dziełem przybysza Gellert
-Ty też możesz robić takie rzeczy, mój drogi chłopcze!- odparł Vladimir
-Mogę to robić? Niby jak?
-Mój drogi! Jesteś czarodziejem!

Gellert przez chwilę myślał, że to efekt tego że uciekł dzisiaj w porę kąpieli i miał woskowinę w uszach, przez co nie zrozumiał dokładnie tego co powiedział Vladimir. Przetarł więc uszy i zapytał:

-Przepraszam, kim jestem?
-Czarodziejem! I to bardzo dobrym czarodziejem! Wystarczy tylko, że zostaniesz odpowiednio wyszkolony!
-Ja? Czarodziejem? Ale jak to możliwe?- zapytał zdumiony Gellert.

Vladimir odetchnął ciężko, po czym spojrzał na Gellerta i odparł:

-Powiedz mi, Gellercie- czy nigdy nie zdarzyły się wokół ciebie żadne dziwne rzeczy? Nic ci się nie przytrafiło? Kiedy bałeś się czegoś? Kiedy byłeś zły bądź podekscytowany?

Teraz Gellert przypomniał sobie to wszystko, ten dzisiejszy wypadek z nożyczkami czy też historię z usiłowaniem zabicia go. Próbował to wszystko sobie przemyśleć jedząc naleśniki. Ale skoro te naleśniki, lody i sok który otrzymał od Vladimira nie były żadnym złudzeniem, ale realnie się przed nim zmaterializowały, bo przecież Gellert zjadł to wszystko, to znaczy że to musi być prawda… Zresztą, tkwił tu już tak długo, w tym sierocińcu gdzie nie zaznał żadnych ludzkich uczuć, że był w stanie uwierzyć we wszystko, nawet w największą bzdurę, byleby się stąd wydostać. Zjadł i wypił wszystko, po czym spytał Vladimira:


-Co mam właściwie zrobić?
-W tym momencie połóż się i wyśpij. Zostawiam ci dzwonek (tu znowu machnął swoją laską, tym razem w kierunku jego szafki nocnej, a natychmiast zmaterializował się tam mały, srebrny dzwoneczek), który obudzi cię punktualnie o szóstej rano. Będę już tu na ciebie czekał. Wyruszymy z samego rana.
-Ale…- zaczął Gellert, ale zanim zdążył coś powiedzieć, Vladimir zniknął równie niespodziewanie, jak się pojawił. Usłyszał tylko cichy trzask i…nie ma. Znowu jest tylko on. Przetarł oczy. Nadal nic. Przez chwilę zaczął się zastanawiać czy to nie była tylko iluzja wywołana zmęczeniem (była już późna noc), ale kiedy spojrzał na swoje biurko zobaczył puste naczynia po zjedzonej przez siebie dopiero najlepszej i najbardziej obfitej kolacji w całym jego życiu. Kładł się spać wiedząc, że ten koszmar się już kończy, że jutro wróci po niego Vladimir i nie będzie już musiał siedzieć tutaj i być ciągle bity i poniżany, nie będzie musiał być w miejscu gdzie wszyscy mu mówią jaki ma być i co ma robić. Będzie w miejscu, gdzie będzie całkowicie wolny.

PROLOG

                Był gorący, suchy lipcowy wieczór. Nad trawiastą polaną w małym bukowym lasku słońce stawało się już coraz bardziej czerwone, rzucając promyki na liście drzew. Powietrze przecinała grupka szybujących na tle kłębiastych chmur czarnych ptaków, a w wysokiej trawie słychać było śpiew świerszczy. Przez polanę przepływał niewielki strumyk wpływający nieopodal do Dunaju. Było to iście bajkowe miejsce, wręcz wymarzone do wakacyjnego wypoczynku. W to najgorętsze i najbardziej suche lato jakie tylko mieszkańcy okolicy pamiętali mały, czysty strumyk był wręcz źródłem życia, mieszkańcy okolicznych wsi często przychodzili do niego po wodę aby móc napoić swoje zwierzęta i nawodnić pola, bo studnie im powysychały, a jak wygląda deszcz wszyscy już zapomnieli. W upalne dni, szczególnie w niedziele, przychodziło tu mnóstwo ludzi chcących ochłodzić się w wodach strumyku i spędzić miło czas wolny odpoczywając na polanie. Wieczorami często miejsce to stawało się celem wypraw grup młodzieży, którzy rozpalali ognisko i miło spędzali wspólnie czas. Ale nie dzisiaj.

Dzisiaj miejsce to było puste, jeśli nie liczyć wiewiórki która przybiegła tutaj z lasu w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. I nagle, z lasu wyszedł na polanę pewien chłopiec. Miał nie więcej niż jedenaście lat, choć wyglądał na nieco więcej. Był dość wysoki, szczupły, miał dość jasną cerę, duże, zapadnięte w twarz ciemnoniebieskie, wręcz granatowe oczy z czarnymi obwódkami i rzęsami tak długimi, że pozazdrościłaby mu ich niejedna panna. Jego złociste, schludnie uczesane włosy opadały mu na ramiona. Wyglądał na dość zadbanego, ubrany był w ciemne, materiałowe spodnie, pantofle, białą koszulę, czarny krawat i swetrową kamizelkę. Stanął na skraju polany i rozejrzał się, aby się upewnić że nikogo nie ma. Tego wieczoru chciał być sam. Miał dość paskudny dzień, bo z zupełnie sobie nie znanych przyczyn, kiedy próbował wyrwać się z uścisku swojej opiekunki z sierocińca która próbowała obciąć mu te „niemęsko wyglądające włosy”, jej nożyczki się nagle złamały. Oczywiście został oskarżony o umyślne osłabienie metalu (zupełnie jakby wiedział jak ma to zrobić…) i dostała mu się za to porządna chłosta. Nie chciał nikogo widzieć, z nikim rozmawiać, po kolacji kiedy powinien siedzieć już do rana w swojej izdebce, wymknął się przez okno aby zaczerpnąć świeżego powietrza. Znał doskonale tę leśną polanę, było to jego ulubione miejsce. Uwielbiał siadać na pobliskiej skale i wpatrywać się godzinami w bieg strumyka. Ale chciał być przy tym absolutnie sam, dlatego zabrał ze sobą scyzoryk, który kiedyś dostał na urodziny i który był najcenniejszą rzeczą jaką posiadał, udał się do pobliskiej wioski i odciął sznur do którego uwiązany był niezwykle agresywny byk. Był przekonany, że wieśniacy zajęci uganianiem się za niespokojnym zwierzęciem nie będą zakłócać jego spokoju na polanie. Kiedy zatem zobaczył, że polana jest pusta, podszedł do swojej ulubionej skały nad strumykiem, usiadł na niej, po czym utkwił spojrzenie w strumyku. Rozpłakał się. Tutaj mógł to robić spokojnie. Gdyby w sierocińcu został przyłapany na płakaniu, nie dostałby jedzenia przez dwa dni za „zachowanie niegodne prawdziwego mężczyzny”. Chwycił swój scyzoryk i zaczął rysować nim po ziemi. A do tworzenia sztuki miał wielki talent- świetnie rysował, potrafił też grać na skrzypcach, a w długie wieczory i bezsenne noce wymykał się ze swojej izdebki do pokoju sekretarki sierocińca i wykradał jej papier. Wracał z nim do siebie, siadał przy biurku, wyjmował z szuflady pióro, które kiedyś znalazł podczas wycieczki na wieś i kałamarz ze zrobionym przez niego własnoręcznie „atramentem” z czarnych jagód, które zebrał nad Dunajem i zaczynał pisać. Uwielbiał to robić. Robił to właściwie codziennie od pewnego feralnego dnia, od którego to wszystko się zresztą zaczęło, od kiedy zaczęły się dziać wokół niego te wszystkie dziwne rzeczy. Było to po tym jak miał osiem lat i niania przyszła do niego aby przeczytać mu bajkę na dobranoc. Zauważył w jej ręku nową książkę, która z całą pewnością nie pochodziła z biblioteczki sierocińca. Napis na okładce wskazywał, że są to baśnie autorstwa nieznanego mu pisarza o nazwisku Bard Beedl. Usłyszał wtedy historię o trzech braciach, którzy oszukali śmierć i zawładnęli stworzonymi przez nią bardzo potężnymi przedmiotami- różdżką, która swojego posiadacza czyniła niepokonanym, kamieniem, który wzywał zmarłych zza grobu oraz peleryną, która czyniła swojego posiadacza niewidocznym. Był tak zafascynowany historią o braciach Perevell, że podczas wolnego czasu uwielbiał bawić się z kolegami, odtwarzając historię spotkania braci ze śmiercią. I podczas jednej z takich zabaw zdarzyło się coś bardzo nieoczekiwanego. Otóż podczas odgrywania sceny zabijania Antiocha dla odebrania mu Czarnej Różdżki jego przyjaciel Simon podniósł z podłogi ostro zakończony kamień i, bez absolutnie żadnego udawania czy przesady, próbował naprawdę poderżnąć mu gardło. Na całe szczęście, ich zabawie przyglądała się opiekunka i odepchnęła Simona od niego. Zapytany o to dlaczego próbował to zrobić Simon odpowiedział:

-On nie grał fair! Złamał zasady! To wszystko miało być na niby, tym czasem kiedy on machnął Czarną Różdżką aby pokazać jej siłę, upadłem! To miało być na niby, a skoro on powalił mnie nie na niby, to myślałem, że powinienem go też naprawdę zabić!

          Było to tak niewiarygodne, że oczywiście nikt mu nie uwierzył. Nie mogli oskarżyć o usiłowanie morderstwa tak małego dziecka, ale obaj zostali rozdzieleni, zabroniono im wspólnych zabaw, a niania przestała czytać im baśnie Beedla. Oczywiście sam mu nie uwierzył, ale nie mógł o tym tak łatwo zapomnieć- jak to możliwe, że ja to zrobiłem zwykłym podniesionym z ziemi badylem? Takie myśli nie dawały mu spokoju, tym bardziej że od tej chwili zaczęło być takich niewiarygodnych zdarzeń jeszcze więcej, a to z nożyczkami było kolejnym.

                
          Chłopiec siedział i rysował swoim scyzorykiem po ziemi i skałach aż do kiedy słońce nie zaszło. Rysował zawsze jakieś dziwne kształty, których sam do końca nie rozumiał, nie mniej uwielbiał je rysować i uwielbiał na nie patrzeć. Kiedy słońce schowało się już całkowicie i niebo pokryła ciemność, podpisał swoje dzieło swoim imieniem i nazwiskiem GELLERT GRINDELWALD i wrócił do swojej izdebki w sierocińcu. Wdrapał się do pokoiku przez otwarte okno, zamknął je i chciał już iść spać, jednak kiedy tylko się odwrócił, zobaczył coś, co wyraźnie nim wstrząsnęło, co sprawiło że przez najbliższe kilkanaście sekund stał jak wryty w ziemię nie mogąc wydusić ani słowa.